literature

Dziarg

Deviation Actions

RudePunk's avatar
By
Published:
584 Views

Literature Text

Prowadzenie knajpy sąsiadującej z areną gladiatorów było całkiem dochodowym zajęciem. A po wykopaniu wszystkich nastoletnich gówniarzy szukających sponsora i po dopełnieniu wszystkich niezbędnych formalności było też bardzo przyjemne. Oprócz gladiatorów przychodzili głównie shmeini, z którymi na pewnym etapie  życia bardzo się identyfikowałam. Moja speluna była dla nich przyjazna. Ja stanowiłam jedyną, zresztą niezbyt rzucającą się w oczy ochronę, wynajmowałam grajków śpiewających ich ulubione ballady, a czasem zdarzało mi się ściąć komuś włosy czy zrobić tatuaż za symboliczną opłatą. Późnym wieczorem knajpa była pełna shmeinów, głównie mrocznych, ale o drugiej nad ranem zupełnie opustoszała, jak zwykle. Ziewnęłam, zdjęłam z szyi naszyjnik z grzybów, który dostałam od jakiejś dziewczyny i powiesiłam go na kołku. Wyszłam na zewnątrz – po przeżyciu łącznie ośmiu lat w podziemnym mieście mrocznych wciąż myślałam „na dwór". Zamknęłam żywiczne drzwi na kluczyk, po czym schowałam go do kieszeni. Ruszyłam w dół, ku dzielnicy zamożnych. Gdzieś w oddali widziałam dym. Co mnie to obchodziło. Tej nocy moim jedynym zmartwieniem było to, czy przed dotarciem do domu zdążę zdecydować o tym, który z moich trzech kochanków dotrzyma mi towarzystwa tej nocy. Wśród mrocznych wielomęstwo nie było powszechnie praktykowane, ale utrzymywanie haremu złożonego z kilku sług czy niewolników uważano za coś normalnego, a w niektórych kręgach nawet za wyznacznik statusu społecznego. Dla mnie to było chore, prowadziło do wynajdywania sobie na siłę byle jakich facetów. Ja nawet nie planowałam posiadania kilku mężczyzn, po prostu traktowałam ten zwyczaj jako uniknięcie kłopotów sercowych związanych z koniecznością wyboru.
Kiedy zbliżyłam się do mojego pałacu, uświadomiłam sobie, że to nad nim unosi się ten dym. Poczułam niepokój, ale nie strach czy panikę. Pod ziemią dym trudno się rozwiewał. „Pewnie chłopcy znowu pozwolili Cassielowi wejść do kuchni i takie są efekty", pomyślałam. W domu panował dość ścisły podział obowiązków, a gotowanie czy nawet zmywanie nie było domeną mojego najmłodszego niewolnika, który kiedyś przypadkowo przypalił kamienny zlew. Do tej pory nie wiemy, jak mu się to udało.
Ale tym razem musiałby chyba puścić z dymem całą kuchnię razem z przyległościami, żeby wyprodukować tyle dymu! Zaniepokojona, podbiegłam bliżej. Kiedy przebiegłam przez bramę, gryzący opar wdarł się do moich płuc. Z oczu popłynęły mi łzy, wywołane nie tylko tym cuchnącym czymś. Moi biedni słudzy musieli być w środku! Zakryłam twarz rąbkiem luźnego chałatu i przebiegłam przez zadymione przebiegłam przez zadymione podwórze. Drewniane drzwi wstawione w skalne futryny nie nosiły śladów nadpalenia. Szarpnęłam za klamkę, były otwarte. Wpadłam do środka. Słyszałam czyjś suchy, spazmatyczny kaszel, ale w tej drażniącej oczy siekierze i tak nie dało się niczego zobaczyć. Oprócz  dymu wyczuwało się tam coś dziwnego. Mój pałac wcale nie płonął. Było w nim zwyczajnie zimno.
Pobiegłam korytarzem. Opary były tak gęste, że nie widziałam mozaiki pokrywającej podłogę. Nagle uderzyłam stopą w coś żywego i upadłam twarzą w dół. Usłyszałam jęk. Na podłodze, przywalony moimi nogami, leżał Cassiel. Przez krótką, straszną chwilę myślałam, że jest na poły zaczadzony, ale okazało się, że bliżej podłogi dało się oddychać – widać gaz był, mimo swej niskiej temperatury, lżejszy od powietrza.
- O so tu chozi? - wymamrotałam nieprzytomnie.
Chłopiec próbował opanować kaszel, aż jego żółte, kocie oczy zaszły łzami. Kiedy próbował coś powiedzieć,od razu zaczynał się krztusić. Myślałam gorączkowo, jak można by mu pomóc, bardzo bałam się, że jeśli czegoś nie zrobię, to biedaczek się udusi. Zaczęłam od zabrania giczołów z jego szyi i klatki piersiowej. Przyszło mi do głowy, że mogłabym wyprowadzić go na dwór, ale zanim zdążyłam to przemyśleć, usłyszałam straszliwy łomot dochodzący z niższego poziomu. Zerwałam się na nogi tak szybko, że biorąc głębszy oddech nawdychałam się gryzącego gazu. Zbiegłam po schodach do podziemnego hallu, gdzie gazu było mniej. Na kamiennej posadzce walały się jakieś drzazgi, które okazały się szczątkami drzwi od mojej sypialni. Zajrzałam do pomieszczenia zza futryny i na moment serce przestało mi bić.
Pod sufitem lewitowała upiorna, ubrana w czarną szatę kobieta. Wokół niej wirowały szczapy, pierze i skrawki materiału, najprawdopodobniej stanowiące resztki małżeńskiego łoża.
- Witaj, pani – usłyszałam niski, męski głos.
Spojrzałam na prawo i zobaczyłam Araya, mojego najstarszego niewolnika. Był żywy i na tyle zdrowy, żeby utrzymać miecz. Poczułam niewymowną ulgę patrząc na jego twarz, na jego długie, czarne włosy, na bliznę zniekształcającą jego usta i na jego zwężone, płonące czerwienią oczy.
- Co to jest? - szepnęłam bardzo cienko, wskazując na lewitującą, nieruchomą kobietę.
Zanim sługa zdążył mi odpowiedzieć, zauważyłam, że oprócz szczątków łóżka bladą niewiastę otacza biała, niemal przezroczysta poświata, z każdą chwilą ciemniejsza i wyraźniejsza. To ona wydzielała ten ohydny, szary dym, który natychmiast wylatywał z piwnicy. Była już szara i ciągle ciemniała, niemal całkowicie przesłaniając kobietę...
- Uważaj! - wrzasnęłam, wyciągając Araya przez drzwi.
Walnęłam tyłkiem w przeciwległą ścianę a on uderzył mnie plecami, pozbawiając oddechu. Jęknęłam głucho. Nagle huknęło i przestałam widzieć cokolwiek poza siwym dymem. Wtuliłam nos w ramię mojego kochanka, żeby nie czuć tego smrodu.
Na początku sytuacja wydawała mi się nawet romantyczna: wokół nas huczało i dymiło, a my staliśmy pod ścianą, razem, przytuleni do siebie...
Ale to nie było romantyczne. Niewiele romantyzmu można odnaleźć w nieświadomym zrobieniu żywej tarczy z ukochanego przyjaciela, nawet jeśli w świetle prawa był on tylko należącym do mnie przedmiotem.
Kiedy ucichł towarzyszący eksplozji hałas, nieśmiało otworzyłam oczy, mrugając. Dym opadł. Aray przechylił głowę do tyłu, przytulając swój policzek do mojego. Kaszlnął krótko, z ust trysnęły mu kropelki krwi. Zanim zdążyłam się o niego zatroszczyć, nad jego ramieniem zobaczyłam szkody spowodowane przez wybuch. Ze ściany oddzielającej nas od bladej kobiety pozostał tylko pył pokrywający wszystko wokół. Tajemnicza niewiasta powoli szła w naszą stronę przez pobojowisko. Nie miała broni, ale nie wyglądała na bezbronną. Zbliżywszy się do nas, stanęła, przyglądając się nam badawczo.
- Bardzo sprytna sztuczka, suko – powiedziała, pogardliwie unosząc wargę. - Nie szkoda ci takiego pięknego mężczyzny na mięso armatnie?
Szarpnęła Araya za koszulę i powaliła go na podłogę. On wsparł się na rękach, próbując wstać, ale kobieta posłała go na posadzkę mocnym kopnięciem między łopatki.
- Grzeczny chłopiec – wycedziła, stopą przyciskając jego głowę do podłogi.
Poczułam gorąco w policzkach. Wrzasnęłam z wściekłości i zamachnęłam się, żeby ją uderzyć, ale ona była szybsza – złapała moją pięść i posłała mi bolesny impuls elektryczny. Krzyknęłam z bólu i odskoczyłam, waląc plecami o ścianę. Przeciwniczka rzuciła się w moją stronę, ale ja odbiegłam od niej, zrzucając niewygodny chałat. Nie zdążyłabym podnieść miecza Araya, więc musiałam kontynuować walkę wręcz. Domyślałam się, że zdzira musiała zużyć większość mocy na tarczę i wybuch, skoro jej impuls nawet nie nadpalił mi skóry, to magią już mnie raczej nie skrzywdzi. Kopnęłam ją w bok głowy, a ona nawet się nie zachwiała. Odbiegła kilka kroków, wyjęła z kieszeni flakonik z pomarańczowym płynem. Serce ugrzęzło mi w gardle. Zawartość tej małej  buteleczki była w stanie zniszczyć nie tylko mój pałac, ale też domy sąsiadów. Skoczyłam ku niej, błyskawicznie złapałam jej nadgarstek, drugą ręką sięgając po fiolkę ze śmiercionośną cieczą, Uchylając się, wykonała gwałtowny ruch ramieniem. Zbyt gwałtowny.
Buteleczka z pomarańczowym płynem rozbiła się o sufit.
**
Było mi bardzo miło i ciepło. Najpierw przyszło mi na myśl, że umarłam i jestem w niebie. Potem pomyślałam, że to wszystko było tylko koszmarnym snem, a ja właśnie się obudziłam i leżę w swoim łóżku z jednym z moich trzech cudownych kochanków u boku.
Otworzyłam oczy.
Zobaczyłam nad sobą piękną, męską twarz w kształcie serca. Uśmiechnęłam się błogo. Ta prześliczna twarz należała do Hinfaena, który był kimś w rodzaju faworyta mojego haremu. Zawsze posłuszny, lojalny i oddany, a przy tym przystojny.
- Już dobrze, pani – szepnął czule.
Zamrugałam. Byliśmy w ruinach domu, pod otwartym niebem, bo wybuch zniszczył sklepienie jaskini. Hinfaen tulił mnie do piersi. Byłam przykryta kocem i bardzo, bardzo brudna. Jęknęłam głucho.
- Gdzie... Co... - wyjąkałam. - Gdzie są chłopaki?
Hinfaen westchnął, przez jego twarz przemknął bolesny grymas. Znałam odpowiedź, zanim mój sługa ją wypowiedział. Po policzkach popłynęły mi łzy. Cassiel był jeszcze prawie dzieckiem, odkąd poznałam go trzy lata temu, urósł chyba z dziesięć centymetrów. Pamiętałam ten dzień, jakby to było wczoraj, kiedy w żadnej gospodzie nie było miejsca, a ja poszłam spać do zamtuza. Bajzelmama przysłała mi śmiertelnie przerażonego chłopca, który chyba nigdy nie dotykał kobiety. Przez całą noc czule z nim rozmawiałam, a rano zapłaciłam bajzelmamie pięć tysięcy złociszy za młodego niewolnika o słodkiej buzi i jasnych włosach sięgających do połowy uda.
Aray... Nie zdążyłam go nawet przeprosić za to, że się nim zasłoniłam podczas wybuchu. Był moim przyjacielem, jedynym z moich kochanków, o którym nigdy nie myślałam jako o niewolniku. Wcześniej walczył na arenie jako gladiator, a kiedy został ciężko ranny i medycy nie dawali mu szans na przeżycie, odkupiłam go za bezcen. Ale on przeżył, wyzdrowiał i, na Boginię, cudownie całował. Chciałam, żeby nauczył mnie fechtować i muszę przyznać, że szło mi całkiem nieźle. Po pięciu minutach od rozpoczęcia treningu wylądowaliśmy na podłodze, a po pięciu minutach od jego zakończenia – w mojej sypialni. Niestety potem okazało się, że walczę lepiej niż on, ale jego przyjaźń całkowicie mi wystarczała.
Szlochałam, wtuliwszy twarz w ramię Hinfaena. On głaskał mnie czule po policzku, przysunął usta do moich brudnych pyłu włosów.
- Cichutko, pani – szepnął. - Naprawdę, oni myśleli, że nie żyjesz. Inaczej by nie odeszli.
Przestałam szlochać i usiadłam gwałtownie, waląc go czołem w twarz. Jęknął z bólu, ale ja byłam zbyt wściekła, żeby się tym przejmować.
- Oni... Odeszli? - wrzasnęłam. - Zostawili nas? Tak po prostu żyją i sobie poszli?!
Hinfaen nie odpowiedział. Na jego pięknej twarzy wykwitł wielki siniec, spowodowany moim uderzeniem. Czułam się naprawdę okropni.
- Co teraz? - wymamrotałam.
- To ty rozkazujesz, pani – odpowiedział mój sługa z typową dla siebie pokorą.
Cmoknęłam go w podbite oko, a on uśmiechnął się czarująco. Wyzwoliłam się z jego objęć, wstałam, otrzepałam tyłek z pyłu. Złożyłam koc, po czym rzuciłam go na podłogę, wzbijając tuman kurzu. Hinfaen tez się podniósł, a ja ze zdumieniem zauważyłam, że trzyma w ręce małą, oprawioną w skórę książeczkę wyglądającą na zbiorek wierszy.
- Co to? - spytałam, sięgając po tomik, ale mój ukochany cofnął rękę, jakby zawstydzony.
- To... Nic – odpowiedział, a jego śniade policzki pociemniały jeszcze bardziej. - Tylko Nixail Mal...
- Epitafia? - spytałam niewinnym tonem.
Kiedyś, dawno temu, Mal był naszym ulubionym poetą. Nie znosiłam jego epitafiów, były zbyt smutne i bolesne i tak naprawdę wcale nie sądziłam, żeby mój sługa je czytał. By rozwiać resztki moich wątpliwości, podał mi tomik zawierający, tak jak przypuszczałam, wiersze miłosne. Uśmiechnęłam się do siebie. Erotyki Mala przez ludzi były uważane za zbyt nieprzyzwoite, bo mimo całego swego romantyzmu i słodyczy w dość jasny i zrozumiały sposób opisywały miłość czysto fizyczną. Mimo to mroczni poznawali je jako dzieci i uważali za klasykę poezji miłosnej.
- Byłem w bibliotece, kiedy usłyszałem wybuch – szepnął speszony Hinfaen. - Czytałem...
Otworzyłam tomik na stronie założonej zakładką i przeczytałam kawałek:
Twe ciało świątynią ducha
A ja, jak twój arcykapłan,
Oddaję ci swoją duszę
Na ołtarzu z twego łoża
I oddaję ci swe ciało
Składając w darze nasienie
Każdej, każdej wspólnej nocy,
Moja przecudna bogini
O ciemnych włosach i oczach.
Hinfaen unikał mojego wzrok. Objęłam go mocno i gwałtownie. Jęknął cicho, a ja wtuliłam nos w jego szyję.
- Moja przecudna bogini – szepnął, okrężnymi ruchami głaszcząc mnie po plecach. - O jasnych włosach i oczach.
- Hinfaen – wymamrotałam, czując, jak serce zaczyna mi mocniej bić.
- Moja pani – mruknął Hinfaen, nadal mnie głaszcząc.
Dyszałam, łapczywie chwytając powietrze. Chciałam powiedzieć mu coś ważnego, coś bardzo, bardzo ważnego, ale nie umiałam ubrać tego w słowa.
- Hinfaen – wydyszałam w końcu. - Zostań moim mężem.
Poczułam, jak jego mięśnie się naprężają, a oddech staje się szybszy.
- Pani... – w jego głosie usłyszałam wątpliwość.
- Mów do mnie po imieniu! - rozkazałam.
- Jestem tylko twoim niewolnikiem – powiedział. - Nie zasłużyłem...
- Będziesz wolny! - wrzasnęłam na niego. - Dam ci wolność, idioto, tylko się ze mną ożeń!
- Chcesz mnie... Kupić? - wygiął usta w coś na kształt uśmiechu, ale oczy miał smutne.
- Nie – odparłam, czując, jak po policzkach spływają mi łzy. - Chcę być z tobą.
Hinfaen wsunął dłoń pod moje włosy i zaczął gładzić mnie po karku. Nagle poczułam ostry, gwałtowny ból, jakby mój luby uraził mnie w ukąszenie owada. Krzyknęłam, uderzając go w rękę i odtrącając ją na bok.
- Pani – w głosie Hinfaena brzmiały troska i strach. - Saro – poprawił się. - Twój tatuaż jest bardzo zaczerwieniony.
Zamrugałam, próbując odpędzić czerwone plamki fruwające mi przed oczami. Rzeczywiście piekło mnie miejsce przy tatuażu wykonanym w czasie mojej bardzo burzliwej młodości. Prawdę mówiąc, dużo z tamtego okresu nie pamiętałam – dorabiałam sobie jako miecz do wynajęcia i przez większość czasu byłam albo pijana, albo obita do nieprzytomności. Pewne jest tylko to, że pozwoliłam wydziargać sobie ten dziwny, zawiły symbol, chyba jako zapewniający szczęście w miłości. Nie miałam podstaw, żeby w to wątpić, zwłaszcza, że tydzień od wykonania tego „dzieła" na mojej szyi poznałam Hinfaena.
- Może przestał działać – zastanawiałam się na głos.
Mój ukochany pytająco uniósł brwi.
- No tak – kontynuowałam. - Aray i Cassiel odeszli, a ty... Nie chcesz... - poczułam, jak usta mi drżą.
Mężczyzna przysunął swoją twarz do mojej. Czułam jego oddech.
- Chcę – powiedział, całując mnie w czubek nosa. - Ale nie czuję się godzien.
Przez moment staliśmy przytuleni do siebie. Czułam narastającą wściekłość. Małżeństwo ze mną było powyżej jego godności, ale sypianie ze mną już nie! Miałam ochotę go udusić.
Odepchnęłam go od siebie, mocno i brutalnie.
- Ty idioto! - wrzasnęłam na niego. - Skoro wolisz być pieprzonym niewolnikiem niż moim mężem, to sobie nim bądź! Zbieraj dupę w troki i chodźże wreszcie, bo nie zamierzam spędzić całego dnia w tej cholernej ruinie!
Drżąc z wściekłości i sapiąc przez nos, ruszyłam przez ruiny domu. Byliśmy w piwnicy, wybuch wysadził trzy piętra wzwyż. Przez rozdarte sklepienie jaskini do ciepłego wnętrza wdzierało się zimno i wirujące płatki śniegu. Zastanawiałam się, jak to w ogóle możliwe, że przeżyliśmy. Eksplozja była skierowana ku górze, więc Aray i ja mogliśmy nie zostać objęci jej zasięgiem, Hinfaen był na niższym piętrze, ale Cassiel leżał tuż nad miejscem, w którym rozbiła się buteleczka! I jak to się stało, że nie zabiły nas odłamki?
Z trudem wdrapałam się na dwuipółmetrową ścianę. Zimna skała pokaleczyła mi ręce. Przeszłam ponad leżącą na kamieniu, roztrzaskaną bramą. Domy moich sąsiadów, o dziwo, były nietknięte przez wybuch, tylko podwórka zostały zasłane gruzem i szczątkami mebli. Ruszyłam uliczką w dół, Zapylona skorupa śniegu skrzypiała mi pod nogami. Potem warstwę zbitego białego puchu zastąpiła błotnista ciapa, następnie krople wody, aż w końcu suche podłoże. Schodziłam w dół jaskini, do dzielnicy rzemieślniczej. Domy były mniejsze niż w Górnej Jaskini, Ivarim Mar. Miały tylko jedno lub dwa piętro i jedną piwnicę. Wśród mrocznych nie było biedoty, tylko zamożni, rzemieślnicy i niewolnicy. Granica pomiędzy dwiema pierwszymi kastami była bardzo płynna, wielu rzemieślników przewyższało bogactwem szlachtę, a wielu bogaczy trudniło się rzemiosłem. W sumie tak jak ja – odziedziczyłam majątek po ciotce, a mimo to prowadziłam swoją knajpę.
Moim celem był mały domek o prostej architekturze, niemal pozbawiony ozdób. Przeszłam przez zgrabną furteczkę i znalazłam się w ogrodzie. Rosły w nim grzyby najróżniejszych rodzajów: fluorescencyjne, fioletowe kapelusze, jadowicie żółte gałązki, drobne, jasne psiaki i plechy wielobarwnej pleśni. Ściany domku porastały czerwone i zielone mszaki.
Zapukałam do zbutwiałych drzwi. Po chwili otworzyły się one na oścież i omal nie zostałam zwalona z nóg przez drobną, młodą kobietę o popielatych włosach.
- Ty żyjesz, żyjesz! - krzyczała. - Sara, ty idiotko!
Przytuliłam ją mocno, czując, że znowu zaczynam płakać. Ida wprowadziła mnie do domu, obejmując ramieniem. Bez słowa posadziła mnie na kanapie, obok małej dziewczynki o ciemnej, drobnej twarzyczce typowej dla mrocznych i niedużych, ludzkich, zielonych ślepkach. Włosy miała w tym samym kolorze co Ida, splecione w dwa warkoczyki, a nie w kitkę.
Mała od razu wgramoliła mi się na kolana i zaczęła bawić się moimi włosami, ale kiedy zobaczyła moją twarz, przytuliła się do mnie mocno.
- Immi, nie męcz Sary – zaoponowała Ida, ale ja pokręciłam głową. Bardzo lubiłam Immi.
Słabo uniosłam wzrok. Za moją przyjaciółką stał Hinfaen. Wciąż trzymał w dłoniach wiersze Mala, a twarz miał bardzo, bardzo smutną. Ida kazała mu usiąść, a on przykucnął obok moich nóg.
- Gdzie Aray? - zamruczała Immi, tuląc się do mnie.
Chciałam odpowiedzieć, ale łzy stanęły mi w gardle. Aray był dla niej pewnym substytutem ojca, którego nie znała. Zawsze kiedy odwiedzaliśmy moją przyjaciółkę, on opowiadał małej bajki...
- Ale on żyje, prawda? - dopytywała się przerażona Immi, energicznie klepiąc mnie łapkami po policzkach. - On nie umarł? On żyje! - krzyknęła w końcu, a jej oczu trysnęły łzy.
- Cichutko, skarbie – szepnęłam, przygarniając do piersi jej główkę. - Arayowi nic się nie stało. Po prosu już dłużej nie chce być ze mną. Może cię jeszcze odwiedzi.
- Nie płacz, Saro, proszę – dziewczynka głaskała mnie po twarzy, rozmazując łzy i kurz.
Zamrugałam. Rzeczywiście, miałam oczy pełne łez. Nie miałam już sił dalej szlochać. Byłam zmęczona i Ida to zauważyła.
- Musisz się położyć – powiedziała stanowczo. - Przygotuję wam łózka...
- Yyyy! - wrzasnęła nagle Immi, zrywając się na równe nogi. - Sara musi się wykąpać! Ubrudziłam się o nią!
Rzeczywiście, brudziłam pyłem wszystko, czego się dotknęłam. Ubranko Immi i kanapa, na której siedziałyśmy, pokryte były białym kurzem.
- Chcecie się wykąpać? - Ida spojrzała na mnie, a potem zerknęła na Hinfaena, który też nie był zbyt czysty.
Skinęłam głową. Przyjaciółka pomogła mi się podnieść poprowadziła mnie do piwnicy, gdzie mieściła się łaźnia. Mroczni byli dość czystym narodem, ale dostęp do gorących źródeł był przejawem luksusu. Ida całą piwnicę zagospodarowała jako przestronną łaźnię, wręcz basen. Kiedy tylko wyszła, rozebrałam się i ruszyłam w stronę zbiornika.
W pomieszczeniu było parno i gorąco, a kamienne podłoże parzyło w stopy. Powoli weszłam po schodkach do wody, która natychmiast przybrała bury kolor. Jęknęłam. Próbowałam przepłynąć kawałek, ale byłam za słaba. Zanurzyłam się twarzą w gorącej wodzie. Parzyła mnie w uszy, ale oprócz tego było bardzo miło i przyjemnie... Przytuliłam się policzkiem do kamiennego dna... Powietrze i tak nie było mi już potrzebne...
Nagle ktoś gwałtownie wyciągnął mnie na powierzchnię. Gdzieś z daleka usłyszałam głos Hinfaena pytający chyba, czy chciałam utopić się w wannie. Łapczywie chwytałam oddech, jednocześnie machając głową, żeby wytrząsnąć wodę z uszu.
- Rozumiem, że jesteś na mnie zła, ale czy to wystarczający powód, żeby przyprawić mnie o atak serca? - spytał niewinnie mój sługa, a ja mimowolnie parsknęłam śmiechem.
Rzadko byłam na niego wściekła, a moja złość praktycznie  nigdy nie utrzymywała się dłużej niż jeden dzień. Naprawdę lubiłam jego towarzystwo. Najlepszy kochanek? Najwierniejszy sługa? Faworyt haremu? A może raczej...
Miłość mojego życia?
Hinfaen stał za mną i mył mi plecy. Tatuaż znów zaczął mnie piec, miałam nadzieję, że on tego nie zauważy. Zresztą gdybym nie jęknęła, to małe były na to szanse, bo i tak cała byłam czerwona od gorąca. Niestety, kiedy zaczął myć mi włosy i na obolałe miejsce popłynął szampon, nie mogłam się powstrzymać. Hinfaen nie był głupi, ale miał na tyle taktu, żeby nie dać po sobie poznać, że się zorientował.
Kiedy już mnie całą umył, wziął mnie na ręce i posadził na schodkach. Zaczął szorować moje pięty kawałkiem szorstkiej skały wulkanicznej. Patrzyłam na niego spod zmrużonych powiek. Był naprawdę piękny. Smukły jak wszyscy mroczni, miał nieco szersze barki niż jego pobratymcy. Jego skóra była bardzo ciemna, właściwie całkiem czarna, nie szara. Końcówki prostych, jasnych włosów wpadały do sięgającej mu poniżej bioder wody.
Na wpół śpiąca, poczułam, jak podchodzi do mnie i ostrożnie podnosi. Owinął mnie w ręcznik i zaniósł gdzieś... Do łóżka? Nie pozwoliłam mu odejść. Zasnęłam z twarzą przytuloną do jego dłoni.
Stałam w pięknym ogrodzie na powierzchni ziemi. Wokół rosły róże i bzy. Ruszyłam wyłożoną płaskimi kamieniami dróżką do kamiennej, ażurowej altanki. Kiedy weszłam do środka, zorientowałam się, że to totalna ruina, ławki były pokryte kurzem, a na podłodze walały się resztki sufitu.
W przeciwległym rogu stał smukły, drobny, nastoletni chłopiec. Miał jasne, falujące włosy sięgające do połowy uda.
- Cassiel? - zawołałam zdumiona.
Chłopiec odwrócił się do mnie przodem, widziałam, ja się uśmiecha.
- Cassiel – powtórzyłam, czując, jak łzy napływają mi do oczu. - Moje słoneczko, wróć do mnie!
Cassiel podszedł do mnie. Był niższy, niż go zapamiętałam. Myślałam, że jest ode mnie wyższy, a tymczasem jego oczy były na wysokości mojej przegrody nosa.
- Dlaczego mnie zostawiliście? - spytałam.
- Wybacz nam, pani – szepnął mój młody niewolnik.
Wyciągnęłam ręce, żeby go objąć i wtedy zobaczyłam, że z jego oczu płyną krwawe łzy, a policzki są pocięte, tak, że przez rany widać zęby.
Wrzasnęłam, odskoczyłam od niego. Cassiel upadł na kolana, jego klatka piersiowa, teraz odsłonięta, była poryta ohydnymi, ropiejącymi ranami.
- Moja pani – wykrztusił. - Moje słoneczko. Wróć do mnie!
Cofnęłam się, nagle nieludzko przerażona. Klęczący na podłodze chłopiec wyciągnął rękę w moją stronę.
- Dlaczego mnie zostawiłaś? - zaszlochał.
Obudziłam się z wrzaskiem.
Leżałam w łóżku, w miękkiej pościeli. W jedwabnej koszuli nocnej.
Coś tu nie grało.
W koszuli nocnej? Usnęłam naga, owinięta w ręcznik.
Obok mnie nie było Hinfaena. Wiedziałabym, że jest, nawet gdyby leżał w innym łóżku.
- Jak się spało, panienko? - usłyszałam obcy, kobiecy głos.
Wrzasnęłam i gwałtownie usiadłam. Obok mojego łóżka stała pulchna, ludzka dziewczyna.
- Och, przepraszam, panienko – skłoniła się nisko. - Nie powinnam pytać. Przecież widać, że panienka miała zły sen.
- Gdzie ja jestem? - spytałam, bezskutecznie siląc się na spokój. Nie chciałam jej spłoszyć.
- Pan panience wszystko wyjaśni – odparła, a po chwili dodała nieśmiało: - Czy mogę panienkę o coś spytać?
- Oczywiście – odpowiedziałam ciepło. Chciałam być dla niej miła, w końcu to nie jej wina, że się tu znalazłam.
- Kim jest Cassiel?
Wpatrywałam się w jej pyzatą, rumianą buzię. Miała lekkiego zeza.
- Dlaczego pytasz? - spytałam.
Dziewka splotła dłonie, zaczęła się w nie wpatrywać.
- Panienka krzyczała to imię przez sen – szepnęła. - Panienka wołała, żeby jej wybaczył.
Opadłam na łóżko. Źle się czułam, nie wiedziałam, gdzie jestem i ponad wszystko tęskniłam za moimi mężczyznami.
Pokojowa wyszła, widocznie zdając sobie sprawę, że nie zamierzam jej odpowiadać. Po chwili wróciła, niosąc jasnozieloną suknię. Pomogła mi ją założyć, czym byłam zdegustowana. Nienawidziłam sukienek, ograniczały ruchy i strasznie uwierały, a poza tym w tym kolorze wyglądałam jak spleśniały budyń. Potem uczesała mnie w jakiś durny koczek, strasznie przy tym szarpiąc. Nie gniewałam się na nią za to. Myślę, że nie umiała tego zrobić delikatniej.
Kiedy już zrobiła mnie na wątpliwe bóstwo, zabrała się za ścielenie łóżka, w którym spałam (a w każdym razie w którym się obudziłam).
- Jak się nazywasz? - zapytałam, chcąc nawiązać rozmowę.
- Róża, panienko – odparła dziewczyna, składając pościel. - No, dobrze – powiedziała wesoło, kiedy już skończyła. - Teraz pan będzie chciał się z panienką zobaczyć. Chodźmy, panienko.
Otworzyła drzwi i stanęła w nich, uśmiechając się do mnie. Ruszyłam za nią wąskim, nieco mrocznym korytarzem o szarych ścianach. Byłam ciekawa, o co tu chodziło – i co to miało wspólnego ze zburzeniem mojego domu.
- Musi się panienka zwracać do pana z szacunkiem – pouczyła mnie Róża.
Zaprowadziła mnie do przestronnej sali audiencyjnej, w której czekał na mnie wysoki mroczny odziany w długą, ciemnoszarą szatę. Musiał pochodzić z daleka, bo jego skóra była miedziana, a nie czarna czy popielata, jak u znanych mi mrocznych. Na szyi miał wisior – serce zabiło mi mocniej – z wzorem identycznym jak mój tatuaż.
- Witaj, Saro – przemówił wyniośle, ale zupełnie niefrasobliwie, jakbym była jego dobrą znajomą. - Miło cię widzieć.
- Witaj – odpowiedziałam półgębkiem.
Nie wzbudził mojej sympatii, chociaż musiałam przyznać, że nie brakowało mu uroku osobistego – roztaczał go wokół siebie jak mistyczną aurę. Postanowiłam się na to całkowicie uodpornić i traktować go jak znienawidzonego nauczyciela, któremu należy okazywać udawany szacunek.
- Dobrze cię widzieć – kontynuował niedbałym tonem. - Dobrze widzieć osobę oddanej naszej wspólnej sprawie.
- Niby jakiej? - warknęłam.
Mężczyzna uniósł brwi.
- Nie bądź niemądra, Saro – powiedział prawie ciepło. - Naznaczyłaś swe ciało naszym symbolem, a teraz nie wiesz, o czym mówię?
- Nie mam pojęcia – odparłam bezbarwnie, czując, jak serce zaczyna mi walić.
Ten przeklęty tatuaż. Co mnie wtedy podkusiło! Szczęście w miłości, niech ich szlag trafi!
- Należymy do Czcicieli Życia – ciągnął mroczny. - To, co masz na szyi, to odwieczny symbol życia, narodzin, płodności... I naturalnej śmierci.
- To znaczy, że jesteście bandą wariatów biegających po lesie z girlandami, uprawiających wolną miłość i głoszących pokój? - uśmiechnęłam się ironicznie. - Jeśli tak, może się do was przyłączę.
Chciałam jeszcze dodać, że on nie ma co liczyć na wolną miłość z moim udziałem, ale przecząco pokręcił głową.
- Nie głosimy pokoju – stwierdził stanowczo. - Śmierć zadana mieczem niczym się nie różni od śmierci ze starości, bo każda metoda tworząca śmierć jest taka sama, jednakowo naturalna. Śmierć staje się nienaturalna dopiero kiedy ciało zostanie zbezczeszczone.
Pokiwałam głową z udawanym zrozumieniem. Chyba pił do nekromancji, co wydawało mi się całkowicie bezsensowne. Już dawno udowodniono naukowo, że ograniczona nekromancja nie ma żadnego wpływu na duszę, mało tego, pewne jej formy nawet ułatwiały jej wędrówkę w zaświaty.
- Nie lubisz nekromantów, tak? - spytałam lekceważąco.
Twarz mrocznego wykrzywił nienawistny grymas.
- Stanowią obrazę dla natury! - wycedził, nagle zmieniony nie do poznania. - Powinno się ich wszystkich pozabijać i spalić!
Pierwsza rzecz, z jaką mi się skojarzyła jego wypowiedź, to ograniczony, bezmózgi rasista.
- Taa, taa – mruknęłam. - Jeśli spodziewasz się po mnie jakiejkolwiek pomocy, to się przeliczyłeś. Nie mam nic przeciwko nekromantom, mało tego, uważam ich pracę za bardzo pożyteczną. A ty zachowujesz się jak żałosny, nadęty gówniarz.
Mroczny uśmiechnął się ironicznie, wracając do swojego dawnego, chłodnego uroku. Wyglądało na to, że rozmowa nie przerodzi się jednak w bezsensowną pyskówkę.
- Uważasz ich pracę za pożyteczną? - powtórzył. - Składanie ofiar z nienarodzonych dzieci? Animowanie zwłok? Ludożerstwo? Picie krwi miesięcznej? To jest twoim zdaniem pożyteczne?
Miałam wielką ochotę gromko się roześmiać. Wszystkie wymienione przez niego czynności zarzucane nekromantom były albo wyssane z palca, albo porzucone i zakazane dziesiątki lat temu, z wyjątkiem picia krwi miesięcznej i ogólnie swojej własnej, ale moim zdaniem każdy miał prawo do odpowiadających mu nawyków żywieniowych.
Zaczynałam rozumieć, dlaczego kazał przynieść mi suknię, a nie spodnie i koszulę – gdybym miała na sobie normalne, wygodne ubranie, już dawno bym się na niego rzuciła. Nienawidziłam nadętych, upartych idiotów.
- Nie przekonasz mnie do swoich zbrodniczych planów, jakiekolwiek by one nie były – powiedziałam zdecydowanie.
Uniósł brwi.
- Dostaniesz czas do namysłu – odparł wyniośle. - Tymczasem czuję się w obowiązku zwrócić ci mienie, które byliśmy zmuszeni skonfiskować i nieco zniszczyć.
- Po co zburzyliście mój dom? - zapytałam napastliwie.
- Nie zrobiliśmy tego – odpowiedział zdziwiony mroczny. - To zrobili nekromanci, których tak zażarcie broniłaś. Chodziło mi o mienie innego rodzaju. Skonfiskowaliśmy dwa należące do ciebie przedmioty, z czego jeden, niestety, został całkowicie zniszczony. Drugi zostanie ci zwrócony... Nawet teraz.
Gdy tylko wypowiedział te słowa, drzwi za jego plecami otworzyły się i weszli przez nie dwaj postawni mężczyźni, ludzie, wlokący między sobą trzeciego, mrocznego, bardzo sponiewieranego, o długich, czarnych włosach zakrywających twarz. Rzucili rannego na podłogę, a on nawet nie jęknął. Poczułam silny skurcz w żołądku. Podbiegłam do leżącego, klęknęłam przy nim, objęłam go ramionami.
- Co oni ci zrobili, Aray? - szlochałam cicho, bo nie mogłam głośniej. - Co te dranie ci zrobiły?
Z trudem uniósł głowę, żeby na mnie spojrzeć. Widziałam, jak drżą mięśnie jego karku, kiedy próbował utrzymać ją w górze. Cały był we krwi, połowę twarzy, szyję i widoczną spod strzępów koszuli część klatki piersiowej miał poparzoną, jakby ktoś oblał go kwasem. Ostrożnie podniosłam go i ułożyłam sobie jego barki na kolanach.
- Pani – wydyszał, a spomiędzy warg prysnęły mu kropelki krwi. - Oni... Oni go zamordowali...
- Kogo? - chciałam wrzasnąć, chociaż nie powinnam, ale z mojego gardła wydobyło się tylko zduszone charknięcie.
Obficie krwawił, moja ohydna sukienka była całkowicie przemoczona. Drżał na całym ciele, przypominał mi teraz przerażone, pobite dziecko. Znałam go od dawna i nie miałam pojęcia, co trzeba było zrobić, żeby doprowadzić go do takiego stanu.
- Zabili go – powtórzył niewyraźnie. - Skatowali go na śmierć...
- O kim ty mówisz, skarbie? - szepnęłam, chociaż już się domyślałam.
Łzy z moich oczu kapały mu na twarz. Nie mogłam powstrzymać łkania.
Wstałam, jednym susem znalazłam się obok Czciciela Życia.
- Ty draniu! - wrzasnęłam. - Morderco! Ty pieprzony draniu!
Wrzeszczałam na niego i wyzywałam go, a on stał spokojnie i wpatrywał się we mnie tylko trochę zdziwiony.
- Musieliśmy przebadać twoje mienie w celu namierzenia ciebie – powiedział, cofając głowę do tyłu. - Jeśli tamten zgładzony niewolnik miał dla ciebie wartość sentymentalną, twoja rekompensata zostanie zwielokrotniona. Ile był wart?
Wrzasnęłam dziko i z całych sił uderzyłam go w twarz. Był tak zdziwiony, że nawet się nie uchylił. Uderzałam go raz za razem, drugą ręką trzymając przód jego szaty. Chciałam go zabić gołymi rękami, pięściami, bez żadnej broni, żeby jak najbardziej osobiście zemścić się za to, co zrobił, za to, że przez niego mój biedny, słodki Cassiel nie żył, i za to, że Aray, najdzielniejszy mężczyzna, jakiego znałam, bardziej niż wojownika przypominał teraz utopione szczenię, za to chciałam go zniszczyć, własnoręcznie rozerwać na strzępy...
Nie wiem, jak długo uderzałam. Wydawało mi się, że długo, ale zaraz podbiegły tłuste osiłki, które przywlokły Araya, i odciągnęły mnie do tyłu.
- Nie zabijać jej! - zawołał Czciciel Życia.
Twarz miał zalaną krwią, nos przypominał miazgę, wybiłam mu też kilka zębów. Trzymający mnie mężczyzna rzucił mną przez pół sali. Boleśnie uderzyłam się w tył głowy, podwinęły mi się palce prawej ręki. Zerwałam się na równe nogi i z wrzaskiem rzuciłam się na mrocznego. Jeden z jego ochroniarzy chciał wykręcić mi rękę, złapał za zakrwawiony rękaw sukni, wyrwał go, odsłaniając moje podrapane ramię. Ja zamachnęłam się pięścią, by uderzyć tego przeklętego drania, ale on odsunął się. Wpił palce w moją idiotyczną fryzurę, do reszty ją dewastując, i kopnięciem pod kolano powalił mnie na posadzkę.
Szarpnęłam głową w tył. Poczułam zimne ostrze i zatrzymałam się.
- Jesteś dla nas zbyt cenna – usłyszałam głos mrocznego tuż przy swoim uchu. - Jako jedna z niewielu... Jeśli nie jako jedyna na całym świecie... Masz ten znak. Receptura zaginęła dawno temu, a ci którzy znali ją, nie znając jej celu i sprzedawali jako jarmarczną sztuczkę... Zginęli w tajemniczych okolicznościach. Nekromanci to mordercy. Zabili ich wszystkich.
Zacisnęłam zęby. Nienawidziłam go całym sercem. Znów zaczęłam płakać. A może płakałam przez cały czas i dopiero teraz sobie to uświadomiłam?
- Zabijcie to ścierwo – rozkazał, wskazując na leżącego na podłodze Araya.
Obaj faceci jednakowymi ruchami sięgnęli po miecze.
Wrzasnęłam z wściekłości. Rzuciłam się do przodu. Straciłam garść włosów i sporo skóry z głowy, ale prawie nie czułam bólu. Wpadłam między ludzi a mojego kochanka, osłaniając go sobą.
Poczułam silny ból w lewym udzie.
Jeden z tępych osiłków mnie nie zdążył cofnąć miecza i mnie trafił.
Drugi w porę się wycofał i tylko obciął Arayowi gruby kosmyk włosów.
Obaj patrzyli na nas ze zdumieniem. Ja zacisnęłam oczy. To nie miało sensu, teraz i tak go zabiją, byłam za mała, żeby zasłonić go całego czy chociaż wszystkie jego żywotne punkty....
Pierwsze, co do mnie dotarło, to cienki, pełen przerażenia wrzask Róży.
Podłoga zaczęła drżeć. Z przerażeniem zdałam sobie sprawę, że budynek przechylał się, powoli, ale widocznie. Dopadłam do okna. Jeśli skoczę, zabiję się. Albo połamię. Na dole widziałam drobną figurkę.
- Skacz! - usłyszałam niewyraźny głos, należący chyba do kobiety. - Skacz, Sara!
Jeden z osiłków złapał mnie za włosy i pociągnął do tyłu. Usłyszałam świst i w jego oku, tuż nad moją głową, utkwiła strzała o siwym opierzeniu.
- Ida? - wymamrotałam.
- Skaaaacz! - wrzeszczała Ida. - Saaraaaaa! Skaaaacz! Będzie dobrze! Nic ci nie będzie!
Mrocznego nigdzie nie było widać. Jego jeszcze żywy ochroniarz chyba pomyślał, że skoro wyskoczenie oknem będzie bezpieczne dla szczupłej dziewczyny, to dla niego tym bardziej. Natychmiast uderzyło w niego chyba z pięć błyskawic. To znaczy, że byli tam magowie, którzy mogliby mnie złapać w sieć albo nawet przytrzymać w powietrzu i sprowadzić. Odwróciłam się nagle. Aray zsuwał się po podłodze, której coraz bliżej było do pionu. Podbiegłam do niego i z trudem wzięłam go na ręce. Zraniona noga ugięła się pode mną. Koleś był strasznie ciężki i nieporęczny. Na szczęście miał na tyle przytomności, żeby się mnie złapać.
Przypadłam do okna. Było wysoko, za wysoko. Bałam się. Usiadłam na parapecie tyłem do okna, powoli się odwróciłam, tak, żeby ciężar Araya wypchnął mnie na zewnątrz.
Poczułam pęd w uszach. I zobaczyłam ciemność.
**
Obudził mnie huk. Było już całkiem ciemno. Otworzyłam jedno oko, potem drugie.
Gdzieś w oddali musiała zawalić się jakaś duża budowla. Mimo ciemności widziałam tuman kurzu, jaki wzniósł się tam, daleko.
Usiadłam.
- Połóż się, w tej chwili! - usłyszałam ostry głos.
Obok mnie siedziała Ida. Uśmiechnęłam się do niej nieprzytomnie.
- Kładź się! - rozkazała, a dokładnie tak zrobiłam.
Jechaliśmy otwartym wozem zaprzężonym w sześć wielkich koni. Nad nami padał śnieg, ale mi było ciepło i miło. Leżałam kilkoma grubymi kocami.
- Co mi się stało? - mruknęłam.
- Tobie? - Ida uniosła brwi. - Prawie nic. Połamane palce, przeciętna tętnica, popękane żebra. To, co zawsze. To cud, że twoje dziecko przeżyło, ale cuda, jak widać, się zdarzają.
- Moje... - wymamrotałam. - O Bogini.
Najprawdopodobniej znów zemdlałam.

Epilog

Nekromanci wypłacili mi ogromne odszkodowanie za zniszczony dom. Oddałam większość ofiarom prześladowań rasowych i politycznych, sprzedałam knajpę Idzie i przeprowadziłam się na powierzchnię. Dałam moim niewolnikom wolność. Aray zamieszkał z Idą, ale naprawdę nie mam pojęcia, czy coś między nimi jest i mało mnie to teraz obchodzi. Chociaż oczywiście pisujemy do siebie często, czasem się odwiedzamy. Hinfaen w końcu zgodził się ożenić ze mną. Mamy śliczny, mały domek między miastem, lasem i jeziorem. Zatrudniłam się w knajpie jako tatuażystka. W końcu jakoś trzeba utrzymać męża i słodką, małą córeczkę. Lilijka jest naprawdę mądrym, zdrowym dzieckiem i spełnia wszystkie nasze nadzieje poza jedną. Zawsze marzyłam, żeby była podobna tylko do mnie. Nie chciałam wiedzieć, kto jest jej ojcem. Ale patrząc na jej niewinną buzię, jasne, falujące włosy i ogromne, miodowe oczy, trudno się tego nie domyślić. Na początku strasznie mnie to bolało, ale teraz traktuję jej wygląd jako nieodłączną część niej samej, a nie mojego utraconego przyjaciela. W chwili, kiedy to piszę, siedząc nad jeziorem, Hinfaen pomaga jej zejść z drzewa. Lilijka ma już pięć lat i doskonale wie, kto był jej biologicznym ojcem, chociaż jeszcze nie wie, co to oznacza. Nie przeszkadza jej to mówić do mojego męża „tato".
Muszę kończyć, bo mała szarpie mnie za pióro. A teraz szturcha mnie patykiem i chce, żebym nauczyła ją „walczyć mieczem".
Taak, z charakteru zdecydowanie jest najbardziej podobna do mnie.
Opowiadanie do połowy pisane na lekcjach, potem w tempie BARDZO ekspresowym (kilka godzin) dokończone w Wordzie, więc może być kilka błędów. Generalnie jednak jestem z niego zadowolona, a "prequel" jest w drodze.
© 2009 - 2024 RudePunk
Comments2
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Shlizer's avatar
Naprawdę fajne opowiadanie =D
czekam na więcej.. =)